Politechnika Warszawska. Wydział Mechaniczny. (1948 - 1952) cz.II

poprzednia strona - część I 

Tamten młody i dynamiczny, trzymający nas w ryzach i wymagający, a prof. Kłębowski starszy, dystyngowany, o wysokiej kulturze osobistej pan, traktujący nas raczej jako partnerów do rozważań różnych wytrzymałościowych zagadnień, niż jako studentów słuchających i chcących zaliczyć przedmiot. Sam egzamin odbywał się w nieco mrocznym gabinecie Profesora, który usadził nas trzech koło siebie zdających i wymienił temat rozmowy. Stanowiliśmy raczej tło tej rozmowy i do dziś pozostały mi w pamięci nasze trochę nieudolne włączania się do wypowiadanych przez Profesora myśli i sugerowanych rozwiązań. Zaliczyliśmy ten przedmiot, ale potem im bardziej przybywało mi lat, tym bardziej żałowałem, że wówczas nie dorosłem do nauczenia się więcej od tego Profesora. Profesora Tadeusza Pełczyńskiego zachowałem w pamięci jako świetnego nauczyciela. Chodziłem na wszystkie wykłady Profesora, bo prowadził je interesująco i tak sugestywnie, że przyjemnie było ich słuchać, a prostą i logicznie podaną treść można było łatwo zanotować. Profesor zwrócił chyba uwagę na to, że siadam w pierwszych rzędach i skrzętnie notuję, bo na zakończenie wykładów zwrócił się do mnie z pytaniem, czy nie zechciałbym pożyczyć mu swoich notatek, bo zamierza opracować z tego zakresu skrypt  i chciałby je przejrzeć. Oczywiście chętnie się zgodziłem, ale potem głupio mi było upominać się o nie, no i nie mam ich, ale dobrą pamięć i uznanie dla profesora Pełczyńskiego do dzisiejszego dnia zachowałem. Kończącą studia pracę dyplomową technologiczną wykonywałem u prof. Janusza Tymowskiego, który cieszył się uznaniem i znacznym autorytetem jako dyrektor kierujący dużymi zakładami przemysłowymi. Ten autorytet onieśmielał oczywiście i mnie – dyplomanta. Część pracy związaną z procesem technologicznym konsultowałem głównie u inż. Wacława Brodowicza, który przy okazji wspominał swoje doświadczenia z pracy w okresie międzywojennym, natomiast część konstrukcyjną dotyczącą przyrządów obróbkowych u mgr inż. Jerzego Porembskiego, który pracował wówczas także w Zakładach Mechanicznych „Ursus”. Obydwaj ci Inżynierowie pozostali w mej pamięci jako pozytywne przykłady osób, które własne doświadczenia z pracy w przemyśle przenosili z dużą korzyścią dla studentów na grunt Wydziału. Nie sposób pominąć tu bliskiego mi osobiście – choć trochę starszego – kolegi z „kursu magisterskiego”, a potem wspólnej pracy w CBKO w Pruszkowie i w Katedrze Obrabiarek, mgr inż. Jana Latoszka. W swojej pracy zawodowej miał pasję konstruktora i pracował prawie cały czas w przemysłowych biurach konstrukcyjnych (CBKO, PZO, ”Mechanicy” w Pruszkowie), ale ciągnęło go do dydaktyki i był zdolnym i lubianym wykładowcą. Był konstruktorem pierwszej w kraju wytaczarki współrzędnościowej WWP3, a podczas okupacji żołnierzem batalionu „Zośka” i posiadaczem Krzyża Walecznych. Brał niejako dwa razy udział  w Powstaniu Warszawskim, gdyż po kilku dniach walk na Ochocie i po wyjściu do lasów sękocińskich wrócił z oddziałem do Warszawy i walczył nadal na Mokotowie i Czerniakowie. Miał wyjątkowy dar sugestywnego i barwnego opowiadania swoich przeżyć. A miał co opowiadać, zwłaszcza z czasów okupacji i Powstania Warszawskiego. Mówiąc o rzeczach tragicznych i chwilach własnego strachu wplatał też drobne epizody humorystyczne, a patos wielkich wydarzeń równoważył wzmiankami o zwykłych ludzkich zachowaniach. Gdy kończył mówić, zawsze padała prośba: Jasiu mów dalej. Był to dzielny i prawy człowiek.

Z tych pierwszych lat istnienia Wydziału MT, gdy byłem kończącym studia magisterskie asystentem, najsilniej odcisnęły się w mojej pamięci dwie osobowości, a mianowicie prof. Ludwika Uzarowicza i prof. Władysława Gwiazdowskiego. Pierwszy z nich zarówno z wieku, jak i urzędu, jako profesor i rektor, miał niepodważalny autorytet i powagę, a wśród studentów – i nie tylko – także groźny przydomek „Tygrys”. Zachowując swoją powagę i autorytet nie skracał dystansu, ale też nie unikał kontaktu ani z pracownikami, ani ze studentami i w gruncie rzeczy był wszystkim życzliwy. Dbał o podległych mu pracowników, zarówno w Katedrze, jak i Warsztacie Doświadczalnym. Pupilkiem Profesora był kolega Karol Dudik, który w głównej mierze przyczynił się do uruchomienia w Warsztacie Doświadczalnym produkcji pomp Vickersa,  co przez wiele lat zapewniało warsztatowi finansową niezależność, a jemu zasłużone uznanie.

W tych latach warsztat był wyposażony w dość bogaty i jak na owe laty nowoczesny park maszynowy, który umożliwiał wykorzystanie go – poza celami dydaktycznymi – do ambitnych zadań produkcyjnych. Przykładem tego było wykonanie prototypów maszyny wytrzymałościowej (zrywarki) czy kilku egzemplarzy frezarek obwiedniowych. Warsztat był „oczkiem w głowie” prof. L. Uzarowicza, który umiał tez zdobywać dla niego nowe obrabiarki, np. wystawiane na Targach Poznańskich eksponaty, m. in. nowoczesny półautomat tokarski, czy szlifierkę do gwintów. A poza tym wszystko, co robiono wtedy w warsztacie, miało swój walor użytkowy, a wykonywane w dużej mierze przez studentów imadła czy narzędzia ślusarskie można było spotkać i kupić w sklepach metalowych.(…) Bywały też chwile, np. z okazji narodowych rocznic, gdy Profesor ujawniał swój głęboki patriotyzm i troskę o przyszłość kraju i społeczeństwa. Taki był Profesor Uzarowicz, zwierzchnik i wychowawca. To był rzeczywiście Ktoś. 

Profesor Władysław Gwiazdowski był tym, który w głównej mierze uczynił ze mnie inżyniera, asystenta, obrabiarkowca oraz dożywotniego pracownika Wydziału MT. Mogę powiedzieć, że pod względem zawodowym wszystko mam od niego, zwłaszcza że po studiach zaproponował mi pracę u siebie, więc dalej zostałem przy jego boku. (…).Gdybym miał określić Profesora jednym słowem, to powiedział bym „Dydaktyk”. Z grona kilkudziesięciu osób, których  wykładów słuchałem, pierwsze miejsce należy właśnie Jemu. Miał niewątpliwy talent dydaktyczny, a przy tym bardzo lubił to, co robił. Przy tablicy cała jego postać wyrażała takie zaangażowanie, jak u wielkiego artysty na scenie. Do dzisiaj widzę go w pełnej dynamizmu pozie, z lewą ręką odchyloną do tyłu lub założoną na tył łysiejącej głowy, podczas gdy prawa uzbrojona w kredę szkicuje lub pisze coś na tablicy lub służy do gestykulacji i podkreślania wagi słów, które profesor wypowiada, gdy jest odwrócony od słuchaczy. To, co mówi, wydaje się proste, zrozumiałe i prawie oczywiste, dużo szkicuje, a robi to wszystko w tempie umożliwiającym  zanotowanie głównych myśli i odrysowanie szkiców. A zrobienie dobrych notatek było bardzo ważne, gdyż książek i innych pomocy dydaktycznych praktycznie wtedy nie było. Po wysłuchaniu takich wykładów, mając własne notatki wystarczyło je uważnie przejrzeć, aby udać się na egzamin. 

Profesor odszedł zbyt prędko, zmarł w 1963 roku, mając 56 lat. Dlaczego? Profesor był dziekanem Wydziału MT w latach 1952-56. To były chyba najtrudniejsze lata w powojennej historii naszego kraju, a może i naszego Wydziału, szczyt i przesilenie stalinowskiego terroru i zniewolenia. Ile razy widać było na twarzy Profesora zatroskanie i smutek, a chociaż o tym nie mówił, zapewne i gorycz z doznawanych nacisków i upokorzeń. Pamiętam też, jak po śmierci Stalina w marcu 1953 roku przed Gmachem Głównym Politechniki formował się pochód „spontanicznie spędzonych” pracowników i spięta twarz Profesora stojącego w otoczeniu paru wybijających się na Wydziale działaczy z przypiętymi do płaszczy znaczkami zmarłego satrapy. To były czasy i przeżycia. (…)” (50 lat Wydziału…, 2001, s.11-14).